Nawet jeśli na każdym osiedlu powstanie naturalny plac zabaw nic nie zastąpi dzieciom bezpośredniego kontaktu z dziką przyrodą. Oczywiście wyprawy w góry czy nad morze są bezcenne, ale nie zawsze możliwe. Zabawa na świeżym powietrzu powinna być codziennością, a nie wydarzeniem „od święta” i w wakacje. Jak więc zapewnić dzieciom odpowiednią dawkę „witaminy N” mieszkając w mieście? Czasami wystarczy pójść dalej…
Nigdy nie zadowalały mnie spacery po wyasfaltowanych alejkach, po których krążą po kilkadziesiąt razy mamy (rzadziej ojcowie) z pociechami w wózkach. Przychodziłam do parku, dochodziłam do końca i szłam dalej. Czasami okazywało się, że za kępą drzew jest jakieś osiedle albo ruchliwa ulica (ale taka, której w ogóle się tam nie spodziewałam, co też było ciekawym odkryciem). A czasami… ułożone alejki przeradzały się w leśne ścieżki, nasadzenia parkowe w bujną zieleń, rządy przyciętych krzewów w chaotyczne i przerośnięte krzaki. A wraz z nimi – ślimaki, robaki, mrówki i inni mieszkańcy lasu, których można godzinami obserwować.
Po pierwszym takim odkryciu pomyślałam, że to przypadek, ale gdy zaczęliśmy zwiedzać kolejne parki historia się powtarzała – równe chodniczki, standardowy plac zabaw, ławeczki, a dalej łąka, las, kamieniołom zalany wodą… Każde wyjście „na spacer” stało się więc wyprawą. Poznaliśmy najbliższą okolicę, przyszedł czas na dalsze wycieczki, z autobusem miejskim w roli głównej. W ruch poszła mapa – gdzie jedziemy następnym razem? Co może oznaczać ta pusta zielona przestrzeń? Czy można tamtędy przejść? A po powrocie – a, to tu wyszliśmy, mogliśmy iść tędy… Nigdy nie używaliśmy mapy w trakcie wyprawy. Dawaliśmy się ponieść nogom i drodze (lub bezdrożom).
Oczywiście mając pod opieką grupę przedszkolną czy szkolną trudno pozwolić sobie na taką spontaniczność. Teren warto zbadać wcześniej, ale nie musimy mówić o tym dzieciom. Niech dla nich będzie to nadal wyprawa w nieznane!
Trzeba to sobie powiedzieć jasno – to nie jest zabawa dla każdego. Dziecko nie skorzysta z wycieczki, gdy wciąż za uchem będzie słyszeć marudzenie rodzica, który marzy tylko o tym, żeby usiąść na ławce przy placu zabaw i poczytać książkę. Nie każdy wózek da radę. Z chustą było nam łatwiej, a gdy ciężar Franka przekroczył moje możliwości przerzuciliśmy się na wózek „terenówkę”. Minusem może być też brak towarzystwa, ale co stoi na przeszkodzie, żeby na wspólne wyprawy umówić się z innymi rodzicami? Może się okazać, że na trasie nie znajdziemy sklepu, więc o prowiancie trzeba pomyśleć wcześniej. Nie wiedząc dokładnie, gdzie jesteśmy możemy nie zdążyć schować się przed deszczem – na to również trzeba się przygotować. Innymi słowy – musi więc nam się chcieć.
Nie należy jednak zapomnieć o niewątpliwych zaletach takiego rozwiązania. Jak pisze Tom Hodgkinson w książce „Być rodzicem i nie skonać”: „nie sposób przecenić wygody, jaką rodzicowi na luzie daje przyroda. (…) zauważyliśmy, że kiedy dzieci same bawiły się na plaży, panowała całkowita harmonia; dokazywały, zbierały kamyki i muszelki, taplały się w morzu. Układały kamienne kręgi. Ledwo jednak dotarliśmy na molo – ze sklepami, zabawkami i pokusami – rozpoczęło się marudzenie, błagania, by kupić to czy tamto, walka, kto ma być kierowcą, a kto ma być drugi w kolejce. Rozczarowania, łzy i kłótnie. Toteż rodzic na luzie musi zabierać dzieci w miejsca możliwe najdziksze i jak najdalej od sklepów”.
Z czasem możemy rozszerzyć nasz „repertuar” o wypady za miasto. Czy kiedykolwiek sprawdzaliście dokąd dojeżdżają miejskie autobusy? Na przykładzie Krakowa – wystarczy 20-30 minut, żeby znaleźć się w Tyńcu, w Dolinkach Podkrakowskich, na Zarąbiu, na Łąkach Nowohuckich. Rzeka, góra, las – to żywioły, które dają nieskończenie wiele możliwości zabawy, które uczą o złożoności świata przyrody, które pozwalają poczuć zmienność natury, rytm pór roku, które pobudzają wszystkie zmysły. Wystarczy się odważyć i… pójść dalej.
Anna Komorowska